Podchodzisz do drzwi. Wcale nie jesteś przekonany do wyjścia, bo ze szpary pod nimi ciągnie porannym chłodem. Poza tym słyszysz, że stróż zaczyna właśnie zamiatać podwórze, czyniąc to jak zwykle miarowo i metodycznie. Wolałbyś go ominąć, bo ostatnio zbyt często widywał cię pijanego lub obudzony twoim upartym stukaniem w okno, mamrocząc nieparlamentarne wyrazy, otwierał bramę. Nie chciałbyś teraz znosić jego taksującego spojrzenia, nie z twarzą, jaką przed chwilą zobaczyłeś w lustrze, która aż prosi się o nieprzychylny komentarz. Sam przecież poczęstowałeś takim własne odbicie.

Z drugiej strony wiesz, że poranna przechadzka byłaby teraz dla ciebie błogosławieństwem. Przez dłuższą chwilę zastanawiasz się, jaki kurs obrać, po czym


Mimo wszystko wychodzisz.

Wracasz zjeść ogórki.

Wracasz obudzić Jerzego.